
Dniało. Słońce okryte purpurowym płaszczem, witało ludzi i nowy dzień. Cisza. Tylko ptaki, przekrzykując jeden przez drugiego, informują spiesznie o kończącym się lecie. Trawa w ogrodzie dziedzińca, w miejscach gdzie jeszcze nie dotarły promienie słońca, została pokryta szadzią. Jest rześko. Śpiesznie dopijając już lekko chłodnawą kawę z nachkastlika, spoglądam już mniej nerwowo przez okno. Jeszcze widać dym znad koron drzew otaczających podwórze. Wczoraj (no, już dzisiaj), skończyli grzmieć około trzeciej w nocy. Spoglądam na zegar - jest dwadzieścia po szóstej. U niego wszystko w porządku - spokojnie, miarowo porusza wahadłem z lewej do prawej. W południe zagra Dąbrowskiego. Ale czy my mamy jeszcze na tyle odwagi, aby dalej grać w tej orkiestrze?
Z daleka słychać warkot silników. Już czas - myślę. Dopijam kawę i odkładam rosenthalkę na miejsce. Wychodzę z sypialni do sieni. W sieni siedzi blada jak papier Marta. Nerwowo odbiła swój wzrok z podłogi na mnie. Kiedy spojrzała żałośnie swoimi smutnymi i załzawionymi oczami, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Chciałem powiedzieć coś pocieszającego, podnoszącego na duchu. Nie mogłem. Nie miałem podstaw.
- Obudź Państwa natychmiast. Niech zejdą do biblioteki. Już! - Marta bez słowa, szlochając, bezwarunkowo poszła wykonać polecenie.
Wkładam płaszcz i wychodzę przed ganek. Czekam. Warkot przeradza się powoli w coś w rodzaju bzyczenia roju pszczół. Są już blisko. Słychać już tylko ryk wściekłych silników. Już są. Widzę ich pod bramą: pojedynczy jadą na motocyklach, ciężarówkach, ba wozach pancernych. Nasi nie mają już ich zbyt wiele. To nie oni.
To Niemcy. Jadą jeden za drugim, szybko ale bez chaosu. Wszystko z zachowaniem porządku, w szeregu. W prześwicie bramy migają, coraz to inne, nowe jednostki. Z tego ciągnącego się, prącego na wschód, chyba kilometrami, węża w kolorze feldgrau odłącza się jedna paka i czarny mercedes, zdaje się 170tka. Cała kolumna stanęła. Skręcili w bramę, objechali dziedziniec i ustawili się przed schodami. Co mam powiedzieć? Czym się bronić? Bronić się? Jak? Sam, ze służbą i starszymi rodzicami, przed całą niemiecką kompanią?
- Guten Tag. Wie kann ich helfen, Her Major? - zapytałem mając nadzieje na miłe przyjęcie. O dziwo, nie zawiodłem się.
-Ja! Natürlich. Ich habe eine Frage. Was das zu Wappen? - pytając się wskazał dłonią na fronton portyku. Na nim znajduje się płaskorzeźba naszego znaku - na tarczy czerwona wiewiórka na żółtym polu, o hełmie polskim w randze korony. W klejnocie taka sama wiewiórka, z trąbami po jej lewej i prawej stronie.
- To nasz herb od czterech stuleci. Nadał go nam cesarz Karol po bitwie pod Mühlberg. - powiedziałem niczym przewodnik w muzeum, zagajając rozmowę.
- Achinger?
- Stanisław August Barwiński, herbu Achinger.
- Von? - oficer ze zdumienia, aż podniósł brwi.
- Można tak powiedzieć...
- Major Johannes Lohse. Bez von... - ostatnie dwa słowa wypowiedział z widocznym niesmakiem.
- Zapraszam do środka, choć Pańscy ludzie już zapewne się tam zadomowili. Poczęstowałbym Pana także tytoniem, ale papierośnica, widocznie tak samo jak dom, przypadła im do gustu. - Major to człowiek inteligentny. W lot zrozumiał aluzje.
- Drużyna wyjść na podwórze. Raus!
- Hans! - zawołał kierując wołanie w stronę drzwi wejściowych.
- Ja wohl, Her Major! - odezwał się gruby głos z głębi korytarza. Owy Hans, widocznie zaskoczony, oderwał się natychmiast od... ekm, "przeszukiwania" Marty. Wyszedł zza progu niczym tur: wysoki, barczysty, z wydatnymi kościstymi policzkami i tępymi, małymi, oczkami . Miał już rozpiętą kurtkę spod której wystawała nie prana od trzech tygodni koszula, a stalhelm leżał nierówno, niepodpięty pod brodą, na czaszce soldata.
- Masz chyba coś co należy do Pana?
Hans bez wahania, acz ze zdumieniem w oczach, oddał srebrną papierośnicę z motywem myśliwskim.
- To Pana? - major zapytał w gwoli formalności.
- Tak, dziękuję. - Major odprawił feldfebla Hansa, wskazując mu ruchem źrenic podwórze. Otwieram puzderko i częstuje papierosem oficera. Po chwili z widoczną ulgą puszcza dymek. Na razie szło nieźle. Oby tak dalej. Próbuje grać dalej.
- Czego się Pan napije, Panie majorze? Kawa, herbata? Może koniak?
- Po dzisiejszej nocy? Wódki. - ta odpowiedź w ustach niemieckiego oficera zabrzmiała z goła dziwnie.
- Oczywiście! Zapraszam! Marto, nakryj w jadalni. Pan major pewnie zje u nas śniadanie. Zgadza się pan? - grałem dalej, widząc jednocześnie, że Marta nie jest w stanie zdolnym do pracy.Mimo wszystko jednak, zapięła bluzkę, poprawiła szybko włosy, skinęła z wymuszonym uśmiechem na nas stojących w progu i poszła, chwiejnym krokiem, do kuchni.
Zdjęcia W. Korczyński, Tomaszów Lubelski 2009 i 2010,
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz