sobota, 25 grudnia 2010
Jeszcze Polska nie umarła, ale zawsze umrzeć może, cz. 1
Dniało. Słońce okryte purpurowym płaszczem, witało ludzi i nowy dzień. Cisza. Tylko ptaki, przekrzykując jeden przez drugiego, informują spiesznie o kończącym się lecie. Trawa w ogrodzie dziedzińca, w miejscach gdzie jeszcze nie dotarły promienie słońca, została pokryta szadzią. Jest rześko. Śpiesznie dopijając już lekko chłodnawą kawę z nachkastlika, spoglądam już mniej nerwowo przez okno. Jeszcze widać dym znad koron drzew otaczających podwórze. Wczoraj (no, już dzisiaj), skończyli grzmieć około trzeciej w nocy. Spoglądam na zegar - jest dwadzieścia po szóstej. U niego wszystko w porządku - spokojnie, miarowo porusza wahadłem z lewej do prawej. W południe zagra Dąbrowskiego. Ale czy my mamy jeszcze na tyle odwagi, aby dalej grać w tej orkiestrze?
Z daleka słychać warkot silników. Już czas - myślę. Dopijam kawę i odkładam rosenthalkę na miejsce. Wychodzę z sypialni do sieni. W sieni siedzi blada jak papier Marta. Nerwowo odbiła swój wzrok z podłogi na mnie. Kiedy spojrzała żałośnie swoimi smutnymi i załzawionymi oczami, zrobiło mi się jakoś dziwnie. Chciałem powiedzieć coś pocieszającego, podnoszącego na duchu. Nie mogłem. Nie miałem podstaw.
- Obudź Państwa natychmiast. Niech zejdą do biblioteki. Już! - Marta bez słowa, szlochając, bezwarunkowo poszła wykonać polecenie.
Wkładam płaszcz i wychodzę przed ganek. Czekam. Warkot przeradza się powoli w coś w rodzaju bzyczenia roju pszczół. Są już blisko. Słychać już tylko ryk wściekłych silników. Już są. Widzę ich pod bramą: pojedynczy jadą na motocyklach, ciężarówkach, ba wozach pancernych. Nasi nie mają już ich zbyt wiele. To nie oni.
To Niemcy. Jadą jeden za drugim, szybko ale bez chaosu. Wszystko z zachowaniem porządku, w szeregu. W prześwicie bramy migają, coraz to inne, nowe jednostki. Z tego ciągnącego się, prącego na wschód, chyba kilometrami, węża w kolorze feldgrau odłącza się jedna paka i czarny mercedes, zdaje się 170tka. Cała kolumna stanęła. Skręcili w bramę, objechali dziedziniec i ustawili się przed schodami. Co mam powiedzieć? Czym się bronić? Bronić się? Jak? Sam, ze służbą i starszymi rodzicami, przed całą niemiecką kompanią?
Z ciężarówki, bodaj Opla, zeskoczyło tuzin żołnierzy. Zachowywali się nieskrepowanie luźno, jak u siebie. Trzech z nich podeszło, z wymierzonymi w moją stronę lufami karabinów, krzycząc abym podniósł ręce. Niczym łasice zajrzeli do wszystkich moich kieszeni, nim jeszcze oficer zdołał wysiąść z mercedesa. Ich łupem padła na szczęście jedynie papierośnica, którą dostałem, z resztą niedawno, na raucie od młodego Ordynata Zamojskiego. Reszta soldatów wtargnęła do środka. Kiedy byłem już "bezpieczny" podszedł do mnie oficer. Całe szczęście, że nie czarny mundur. Drugi refleks to ramiona. Szarże w warkocz, bez rozetek - major. To dobrze, bardzo dobrze. Ze starszym da się może dogadać. Miał może ok. 40 lat. Szczupły, wystyngowany, z rękoma z tyłu, głowa podniesiona. Na twarzy widoczne zmęczenie, zapewne dzisiejszymi nocnymi walkami, lecz mimo wszystko o spokojnym i dumnym wyrazie.
- Guten Tag. Wie kann ich helfen, Her Major? - zapytałem mając nadzieje na miłe przyjęcie. O dziwo, nie zawiodłem się.
-Ja! Natürlich. Ich habe eine Frage. Was das zu Wappen? - pytając się wskazał dłonią na fronton portyku. Na nim znajduje się płaskorzeźba naszego znaku - na tarczy czerwona wiewiórka na żółtym polu, o hełmie polskim w randze korony. W klejnocie taka sama wiewiórka, z trąbami po jej lewej i prawej stronie.
- To nasz herb od czterech stuleci. Nadał go nam cesarz Karol po bitwie pod Mühlberg. - powiedziałem niczym przewodnik w muzeum, zagajając rozmowę.
- Achinger?
- Stanisław August Barwiński, herbu Achinger.
- Von? - oficer ze zdumienia, aż podniósł brwi.
- Można tak powiedzieć...
- Major Johannes Lohse. Bez von... - ostatnie dwa słowa wypowiedział z widocznym niesmakiem.
- Zapraszam do środka, choć Pańscy ludzie już zapewne się tam zadomowili. Poczęstowałbym Pana także tytoniem, ale papierośnica, widocznie tak samo jak dom, przypadła im do gustu. - Major to człowiek inteligentny. W lot zrozumiał aluzje.
- Drużyna wyjść na podwórze. Raus!
- Hans! - zawołał kierując wołanie w stronę drzwi wejściowych.
- Ja wohl, Her Major! - odezwał się gruby głos z głębi korytarza. Owy Hans, widocznie zaskoczony, oderwał się natychmiast od... ekm, "przeszukiwania" Marty. Wyszedł zza progu niczym tur: wysoki, barczysty, z wydatnymi kościstymi policzkami i tępymi, małymi, oczkami . Miał już rozpiętą kurtkę spod której wystawała nie prana od trzech tygodni koszula, a stalhelm leżał nierówno, niepodpięty pod brodą, na czaszce soldata.
- Masz chyba coś co należy do Pana?
Hans bez wahania, acz ze zdumieniem w oczach, oddał srebrną papierośnicę z motywem myśliwskim.
- To Pana? - major zapytał w gwoli formalności.
- Tak, dziękuję. - Major odprawił feldfebla Hansa, wskazując mu ruchem źrenic podwórze. Otwieram puzderko i częstuje papierosem oficera. Po chwili z widoczną ulgą puszcza dymek. Na razie szło nieźle. Oby tak dalej. Próbuje grać dalej.
- Czego się Pan napije, Panie majorze? Kawa, herbata? Może koniak?
- Po dzisiejszej nocy? Wódki. - ta odpowiedź w ustach niemieckiego oficera zabrzmiała z goła dziwnie.
- Oczywiście! Zapraszam! Marto, nakryj w jadalni. Pan major pewnie zje u nas śniadanie. Zgadza się pan? - grałem dalej, widząc jednocześnie, że Marta nie jest w stanie zdolnym do pracy.Mimo wszystko jednak, zapięła bluzkę, poprawiła szybko włosy, skinęła z wymuszonym uśmiechem na nas stojących w progu i poszła, chwiejnym krokiem, do kuchni.
Zdjęcia W. Korczyński, Tomaszów Lubelski 2009 i 2010,
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz